Jest 27 grudnia.
Mieliśmy już Wigilię, pierwszy dzień Świąt, drugi dzień Świąt. Trzeciego dnia Świąt teoretycznie nie ma, ale resztki po świątecznej uczcie nadal królują w lodówkach większości naszych rodaków.
27 grudnia to zatem Czwarty Dzień Obżarstwa.
No chyba, że ktoś zdecydował się świętować Boże Narodzenie w niekonwencjonalny sposób, to znaczy: nie przygotowując okopów tradycyjnego jedzenia, jakby szykował się na wojnę nuklearną. Albo nie świętował w ogóle, bo chrześcijańskie tradycje nie są ani trochę bliskie jego sercu.
W moim domu trzeci dzień Świąt wygląda tak: rano jest cisza. Ojciec wychodzi do pracy, matka do sklepu, a brat nie czuje się w obowiązku wstawać z łóżka przed 13. Mam więc sporo czasu dla siebie.
Przychodzi moment na powtórne przyjrzenie się bożonarodzeniowym prezentom, analiza stanu zapasów ciasta, oraz przegląd planów towarzyskich na resztę miesiąca. A gdy dokonam już tego wszystkiego, w wolnej chwili wkrada się do znudzonego umysłu myśl: po co było to wszystko?
Spośród członków rodziny tylko jedna osoba regularnie chodzi do kościoła, i to bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby duchowej. Wigilia jest bardziej okazją do stresów i wątów, niż do zacieśniania rodzinnych więzi. Zatem wszystkie atrakcje Bożego Narodzenia tracą swój sens.
Dzielenie się opłatkiem, sianko pod obrusem, śpiewanie kolęd w kościele – odhaczone. Ale czy miało to znaczenie dla naszych skażonych ateizmem serc?
Siedzenie przy stole i smakowanie specjałów – czy ma to znaczenie, jeśli żadne z nas nie lubi się objadać, a człowiek, który je najwięcej jest pozbawiony zmysłu smaku?
Wszystkie te rozważania skłoniły mnie do podjęcia nieodwołalnej decyzji – za rok nie świętuję Bożego Narodzenia. W tym roku było nietradycyjnie, a i tak nie było dobrze. Zatem problem musi leżeć w Wigilii.
Jak to mówią: nie można wciąż robić tego samego, i oczekiwać innych rezultatów.