Mój kot nazywa się Sharky i ma 12 lat.
Najbardziej smutno robi mi się, kiedy mój kot staje pod drzwiami wejściowymi do naszego mieszkania i miauczy. Przez “staje”, mam na myśli naprawdę staje, bo opiera swoje futrzaste ciał(k)o o drzwi i balansuje (nadal przychodzi mu to z trudem) na tylnich kończynach, przednimi pedałując, jakby miało to jakkolwiek pomóc w otwarciu drzwi. Mały kot ma swój rozum; zdecydowanie przyspiesza to reakcję ze strony człowieka, zarówno pozytywną jak i negatywną.
Przez pozytywną reakcję mam na myśli oczywiście otwarcie drzwi; przez negatywną, pozostawienie drewnianej przeszkody zatrzaśniętą przed czworonożnym wędrowcem.
Człowiek zostaje pospieszony uporczywym odgłosem uderzania tępymi pazurami o lakier na drzwiach. Kot przestaje na chwilę drapać, po chwili znowu zaczyna, choć człowiek już myśli, że zwierzak dał sobie spokój.
Co smuci mnie w tej całej sytuacji? To, że nie zawsze otwieram kotu drzwi, mimo że bardzo, bardzo bym chciała. Chciałabym go wypuścić już na zawsze, żeby był wolnym kotem, zostawić drzwi otwarte przez cały czas, żeby mógł wbiegać i wybiegać z mieszkania, kiedy zechce. Koty też mają swoje marzenia. Kot jest w głębi futerka dziki i też marzy o odkrywaniu dzikich lądów, spotykaniu kotów z innych okolic i wdychaniu zapachów egzotycznych ryb z dalekich krajów.
Mimo wszystko, pomimo moich wielkich chęci dania mu wolności, za bardzo boję się o mojego kota. Tyle jest opowieści o kotach, fikcyjnych oraz tych prawdziwych. Te prawdziwe mają do siebie to, że jeśli kot domowy został w nich wypuszczony na wolność, to zwykle skończyło się to dla niego niefortunnie.
I ja naiwnie i mimowolnie zawierzam takim historiom, nie dając kotu szansy na zasmakowanie więcej, niż skrawka korytarza dwa razy dziennie i ewentualnie zejścia z nim przed klatkę raz w tygodniu.
To mnie smuci. Że nie daję mu wolności.